Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
95
──────


— Bardzo proszę — wyrzekła obrażona panna służąca — ja przecież cygar nie palę...
Wojciech bliżéj widać wtajemniczony w te sprawy, zaśmiał się dwuznacznie.
— Niech się panna nie gniewa; co się wie, to się wie. Mało to pakietów nawynosiła Magda od panny do brata, czy już tam nie wiem kogo.
Panna Matylda wahała się chwilę, czy ma się obrazić; czy nie, i zdecydowała się wszystko w żart obrócić, rzekła więc z umizgiem do młodego lokaja:
— Że téż to pan Wojciech musi wszystko zobaczyć.
— A widzi panna, po co to się próżno zapierać!
Jadwinia słuchała zdumiona. Były to dla niéj rzeczy nowe zupełnie. Nie przyszło jéj nigdy na myśl, iż byli otoczeni szajką łotrów, szpiegów, nieprzyjaciół. Znowu życie odkrywało przed nią jedną ze swych stron wstrętnych, o któréj nie miała pojęcia. Wstyd jéj było pokazać, że słyszała rozmowę, gdzie na wyścigi chwalono się z popełnionych kradzieży. Z płomieniem na twarzy, jakby to ona dopuściła się złego czynu, odeszła pocichu od drzwi kuchennych, potem zadzwoniła gwałtownie, dała Wojciechowi list i kazała odnieść go natychmiast. Uczyniwszy to, uciekła w głąb apartamentu, ażeby nie słyszéć komentarzy, jakie list ten mógł pomiędzy służbą wywołać. Nazajutrz Stanisław, idąc zwykłym, apatycznym krokiem do biura, spotkał się na chod-