Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
266
──────


. Czy téż pan Gustaw rozumiał, jak ona była biedną, czy nie zarzucałby jéj braku siły, energii, hartu? Wszakże nieraz narzekała, że wychowanie, jakie odebrała, czyniło ją niezdolną do podjęcia na własną rękę walki o byt, że zmuszoną była jakim bądź kosztem pozostać w tych warunkach, w jakich przebywała dotąd. Ona chciała złamać ten fatalizm. Ale czy zdoła to uczynić? Drobna dłoń, na której wspierała czoło, drżała, powieki zachodziły łzami, obejmowało ją coraz większe przerażenie wobec przyszłości — nie czuła się na siłach jéj podołać. Och! gdyby tak mogła zasnąć i nie obudzić się więcéj, nie widziéć tego wstrętnego pokoju i nie być zmuszoną żyć życiem obecném...
— O czém że to? — zagadnęła ją niespodzianie Prakseda, któréj wysoka postać zatrzymała się nagle przy niéj.
Tego było za wiele! Niedość, że nie miała kąta własnego, chwili samotności przez dzień cały, jeszcze miała spowiadać się z myśli? Podniosła ociężale na pytającą rozmarzone źrenice.
— O czémże? — powtórzyła nakazująco stara panna.
— O niczém — odparła machinalnie.
— To źle. Myśléć trzeba zawsze o czémś i to o czémś pożyteczném. Próżne marzenia do niczego nie doprowadzą. Niedziela nie jest dniem pracy, ale