Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
232
──────


Nie umiała go objaśnić.
— Czy ja na to zasłużyłam! — wołała — czyż zasłużyłam!
Obojętne i chłodne źrenice Stanisława spoczywały na siostrze nieruchome, nie przeczył jéj, ani przytakiwał. Wiedział, dla czego Jadwinia dom opuściła, wszakże powiedziała mu to wczoraj wyraźnie. Ale nie miał jasnego pojęcia, czy Marcela rzeczywiście zasłużyła na to, co ją spotkało.
— Czyż mogłam przypuścić? — szeptała wśród łez.
— Już co przypuścić, toś mogła — odparł brutalnie — znasz przecież dość świat, by wiedziéć, jak jest podejrzliwy.
— I ty mi to mówisz? ty, Stasiu! — wyrzekła rozżalona.
Zrobił ręką ruch obojętny, sobie właściwy.
— Myślałem, że ty także rozumiesz położenie, wiesz na co się ważysz. Cóż chcesz? nie mamy wyboru.
Ale ona nie przyjmowała tak spokojnie tego faktu.
Porwała się z miejsca, przybiegła do niego i podnosząc do czoła załamane ręce, zawołała:
— To znaczy, że jestem zgubiona?
Wzruszył ramionami.
— Cokolwiekbyś uczyniła, nie zda się już na nic. Gdybyś nawet przestała widywać prezesa, niktby,