Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

była śnieżna. Miejscami, ludziom co nieśli, było po pas. Teraz jej tam zawsze sucho. Ale — sucho.
— To wy teraz nie macie nikogo? sami? — rzekł chłopak, spoglądając na chatę.
— A kogoż mam mieć? Dzieci więcej nie było. Dwoje! Był pies, ale i ten tam, w wodzie zgnił, zastrzelony. Gniazda gałgan wybierał...
— To wam bardzo nudno?
— Czego? była pora przywyknąć.
Zapatrzył się w zielone morze i umilkł.
Młody chłop usiadł na ziemi, zmęczone nogi wyciągnął, i zwiesiwszy głowę, zamruczał:
— A ja się radował. Zazula wasza serdeczna na pamięci mi stała. Nie chcieliście jej od siebie dać, miałem prosić, abyście mnie do siebie wzięli.
Myślałem synem wam być. Oj, nudno mi teraz, nudno!
Po tej skardze milczeli już obaj.
Kiwi-kiwi-kiwi! — lamentowały czajki, śmigając jak ptaki błotno-czarne, tuż nad wodą.
Nareszcie młody wstał, buty ściągnął, przygotowując się do przebrodzenia topieli. Stary zdawał się go już nie widzieć.
— Bywajcie zdrowi, ojcze! Wstąpię do Krystyny po drodze. Może i wy pójdziecie. Dzisiaj święto. Na biedę naszą wypijemy w karczmie.
— Idź z Bogiem! Ja tam nie chodzę za błoto. Czego? Tutaj weselej. A na tym piasku dadzą mnie