Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kiedyś dziedzictwo na wieki. Ty, wstąp tutaj czasami, kiedy zechcesz!
Chłopak odszedł. Stary go ścigał oczyma, zatopionego po pas w zieleni, i przeprowadził tak wzrokiem, aż po kres oparów.
Potem znowu na swej przyźbie się wyciągnął, i leżał godziny, uśpiony monotonnym szelestem boru i zawodzeniem czajek.
Pod wieczór ucichły ptaki i mleczne mgły poczęły wstawać z oparzelisk, snuć się po nich, wałęsać. Księżyc wszedł z za cmentarza i przez te mgły się wkradał; nocne ptaki i żaby rozpoczęły koncert.
Stary widział wyraźnie, jak z krzaku kaliny wychodził Filip i z kępy na kępę skakał, goniąc czajki, ciskając na nie garście błota, potem od księżyca zbliżały się do chłopca dwie postacie. Matka otulała się płachtą, drżąc z febry, Krystyna otulała ręką przed wiatrem ogarek gromnicy i świeciła od tego świętego ognia złotawo — jak święta.
Schodzili się we troje i tamci grzali ręce u płomienia, garnęli się do niej. Potem rzędem idąc, podchodzili bliżej i kiwali na starego, wołając bez słów. Stary się ich nie lękał. Patrzał, rozwierając oczy, aby być pewnym, że nie śpi.
A jednakże śnił zapewne, bo nad oparami były tylko mgły, księżyc i gdzieniegdzie blade, torfowe ogniki.