Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śnie przy ścianie, gdy czujne jego ucho usłyszało kroki na ścieżce z boru.
Obejrzał się powoli i zdziwił, widząc chłopaka śniadego i czerniawego, który ku niemu szedł, z daleka witając uśmiechem.
Zbliżył się, i wciąż uśmiechając się, do ręki pochylił.
— Witajcie, dziadu. Czy zdrowi?
— A żyję. Czyj ty? Czego? Dziś święto, wywózki niema w lesie.
— O, toście mnie nie poznali? Ja Paweł. Prosto ze służby idę. Wstąpiłem po drodze, do domu, żeby was powitać. Krystyna wasza zdrowa?
Dziad począł się dziwnie uśmiechać.
— Aha! to ty się z nią lubił. Aha! przyszedł na nią popatrzeć. Nu — dobrze takie zapamiętanie — tylko jej nie szukaj już tutaj w wodzie, tylko w piasku — heń!
I dźwigając się, wskazał ręką wązki biały szlak za zieloną topielą.
— Pomarła! — szepnął chłopak ze stęknięciem.
Stary głową kiwnął.
Ten żal widoczny, niespodziany, pierwszy, który napotkał w życiu, podziałał nań jak wódka — rozwiązał język.
— Ale, pomarła. Trzecia już wiosna od tego. Tak samo jak teraz czajki nad trumną krzyczały, zawodziły. Tylko wtedy wody więcej było, bo zima