Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mnieli, porzucili. Było lepiej nie rodzić się! Umrę ze strachu, umrę!
Bedrycha stara podniosła łeb z trawy i spojrzała ku niemu, zdziwiona hałasem, cielak pstrokaty, faworyt, przyszedł do niego i obwąchiwał ręce, szukając chleba.
Chłopak poczuł się mniej samotnym.
Zaczął wypadek sobie przedstawiać. Dziewczyna weszła głębiej, szukając zapewne wody świeższej do płukania szmat, trafiła na jamę szlamu pełną, pułapkę rzeczną, kędy ta woda zdradliwa ofiary swe wciąga, z nóg wali, ssie w głąb bezdenną, a potem wyrzuca znów na powierzchnię.
Dziewczynina tak zginęła bez krzyku i obrony. Woda się tylko nad nią w koła coraz większe rozbiegła — i już było po niej.
Została tylko w pamięci Nazara. Nad zatoczkę przestał chodzić i raków nie łowił, zdjęty obrzydzeniem; nie znosił hukania bąka i dni całe spędzał przy bydle, do swawoli, kąpieli, gwizdania straciwszy ochotę.
We dnie spokojny był, ale w nocy strach go męczył. Krzaki czarne przybierały kształty dziwaczne, liście coś gadały, łozy się ruszały, a na ścieżce ruchomej, która od miesiąca po wodzie ku niemu szła, widywał Ohapę, jak żywą, tylko zielono-srebrną i przejrzystą, jak się ruszała, płótno rozsuwając i tańcząc po niem.