Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie widział, ani gniazda jego nie znał. Może on tam małe ma na kępie w oczeretach?
Nazar postanowił tam dotrzeć.
Spojrzał raz jeszcze na brzeg przeciwny, gdzie bielała po krzakach susząca się bielizna dziewczyny, i odszedł milczkiem, by bąka nie spłoszyć.
Zaraz też do dzieła przystąpił. Rozebrał się do naga, wziął z sobą sznur z łyka i długą, gładką tyczkę, i ślizgając się jak wąż, zagłębił się w trzęsawisko.
Na brzuchu pełznął, rękami chwytając się kęp szuwarów, popychając się nogami; zostawiał za sobą czarną bruzdę szlamu, pod nim topiel cała się uginała. Chwilami odpoczywał, tyczkę podkładając pod ramiona i znowu pełznął, tamując oddech, podobny do potwornego czarnego robaka.
I nagle znieruchomiał, wpatrzony w jeden punkt, ze źrenicami rozszerzonemi grozą.
Było to ujście zatoczki. O dwa kroki od niego woda już topiel pokrywała, posunąć się dalej było było niepodobieństwem. Leżał na pomoście z przegniłych oczeretów, a młode ich pędy okrywały go z góry.
Tuż obok niego, na kępce stał ptak wielki, szarożółty, nastroszony, z głową wtuloną w pierze, z obwisłemi skrzydły, i złośliwemi oczyma wpatrywał się także w ten punkt, kędy i Nazar patrzył, od zgrozy oniemiały, sztywny.