Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To już trzecia, doktorze. Doprawdy, sam nie wiem, co mi jest. Wcale mi nawet spać się nie chce. Odwykłem.
— Przed ciężką chorobą zawsze się cierpi bezsenność — zamruczał doktór.
— Ejże, nie żyw czarnych nadziei, konsyliarzu. Ze mnie pacyenta mieć nie będziesz! — zaśmiał się Hieronim — jestem zdrów, jak ot ta sztaba. A bezsenność przymusowa, to żaden symptomat choroby. A tam co się dzieje?
Wykrzyknik stosował się do wrzawy, co się nagle podniosła u jednego ze słupów mostowych.
Hieronim przechylił się za parapet. Kilkunastu ludzi tłoczyło się, gestykulując, około otworu do żelaznej bezdennej studni. Wśród nich błyszczał galonik inżynierski.
— Co tam, panie Domański? — huknął Hieronim.
— Coś się stało murarzom w głębi. Nie dają znaku życia.
— To zejdź pan sam i zobacz. Może omdleli z braku powietrza.
— Nie może nikt wytrzymać, lampy gasną. Posłałem po innych murarzy, oni się znają z tem, żaden z nas nie zniesie.
— To mi dopiero facecya! A ci się duszą tymczasem; murarze pewnie pijani! A iluż ich tam jest na dnie?
— Trzech — odparł obojętnie.
— To mi pachnie półroczną turmą. Winszuję! Dajcie mi sznur.
Doktór ani się spostrzegł, jak dzielny chłopiec go opuścił, po drabinie zbiegł na dół, poczęstował pięścią gapiów po drodze, rozpędził połowę do roboty, obwiązał się jednym końcem sznura, zapalił papierosa i kazał otwierać klapę do żelaznej bezdni.
— Weź pan gąbkę z octem do ust! — krzyknął doktór, schodząc powoli.