Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I Bazyli się zawrócił z powrotem ku barakom. Znał tłómoczek, znał płaszcz i widział rękę podróżnego. Wiedział, co wiedzieć pragnął.
Tymczasem koło kantoru Eljasmana panował sądny dzień.
Hieronim znalazł czas na obejrzenie prowiantów. Fury z nieświeżem mięsem i stęchłemi krupami wracały od kuchni, eskortowane przez tuzin klnących robotników, wraz z kartką Białopiotrowicza, że dostawca za oszustwo podlega kilkutysięcznej karze.
Nie dbał o skarby Rotszylda hardy chłopak i ani przeczuwał, co za burza zbierała się nad jego głową. On się nigdy nie troszczył o następstwa, gdy spełniał swój obowiązek.
Dokonawszy z doktorem rewizyi produktów i wymierzywszy sprawiedliwość, wrócił do mostu, rozmawiając swobodnie z medykiem.
Był to człek niemłody, odludek, opryskliwy, nielubiony ogólnie. Hieronim go lubił, bo był to rzetelny pracownik, z obowiązku swego wywiązywał się doskonale, a nie patrzył nań niechętnie i fałszywie, jak reszta podwładnych.
Doktór zaś obserwował go uważnie, chłodno, świdrując wzrokiem, ilekroć się zeszli, nikomu nie zdając sprawy ze swych spostrzeżeń. I teraz, gdy szli we dwóch wśród rusztowań, doktór, zmrużywszy oczy, patrzył uparcie za inżynierem, snującym się ze zwykłą ruchliwością wśród szkieletu żelaznego olbrzyma.
Ślusarze, wisząc prawie w powietrzu, wyglądali jak pajaki, między sztabami metalu, kuli zajadle, z niesłychaną wprawą i śpiewali chórem.
— Doktorze! — zawołał Hieronim — czy podlegasz pan zawrotowi głowy?
— Nie; a pan?
— Dotąd nigdy. Dziś mi raz pierwszy coś podobnego się zdarza. Prawda, żem naczczo.
— Uhm, naczczo. Po bezsennej nocy.