Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale Hieronim był zajęty komendą.
— Puszczajcie sznur powoli, jak targnę, ciągnijcie w górę! Rozumiecie? Weź-no go ty, Janie!
Olbrzymi ślusarz przyskoczył skwapliwie. Oczy jego, czerwone od wódki i niewczasu, śmiały się do naczelnika psiem przywiązaniem.
— Ja wyciągnę wczas, nie bójcie się — rzekł chrypliwie.
Hieronim jak kot wśliznął się w otwór; zamknięto go natychmiast, cement się psuł haniebnie od powietrza. Sznur się rozwijał powoli, ruch ten śledziło z natężeniem kilkanście par oczu.
Długa minuta pauzy, za długa widocznie dla Jana, bo spojrzał pytająco na Domańskiego, nagle poczuł targnięcie, szarpnął w górę, za nim inni. Ciągnęli ciało.
— Ciężko idzie — zamruczał — otwierajcie!
Dobyto na wierzch ładunek. Było to dwóch murarzy, sinych, strasznych, napół zduszonych. Doktór rzucił się do nich cucić naprędce. Żyli jeszcze.
— Rzucaj sznur! — krzyknął Domański.
Ślusarz baz rozkazu to uczynił.
Targnięto znów. Ładunek był lżejszy o połowę, bo też u końca liny było tylko jedno ciało, a równocześnie z niem po szczeblach żelaznej drabinki wypełzł Hieronim zdrów i cały, trzymając w ręku corpus delicti wypadku. Była to próżna butelka od wódki.
— Łotry, pijaki! Rewidować ich trzeba przed robotą! Tylem razy to nakazywał! To karygodne niedbalstwo, panie Domański! Oto masz pan rezultat dzisiejszej pracy i pańskiego urzędowania!
Rzucił mu butelkę z gniewem pod nogi i nie odezwał się więcej do zawstydzonego młodzika.
— Wziąć ich do szpitala, posłać po drugą partyę, jeśli trzeźwa! Żywo!
Na głos ten rzuciło się wszystko, ile tchu i mo-