Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Powiedz, obiecaj! Nie ruszysz ich? Proszę cię, i innych przekonaj, uspokój. Ja was wszystkich proszę, nie róbcie mi wstydu przed Panem Jezusem. Co ja Mu rzeknę, jak przeze mnie, niesłusznie taki gwałt się stanie? Mój Boże, żebym ja tam z wami mógł być! Zanieście mnie tam...
Ogarnął go niepokój, począł się dźwigać. Niemirycz się zbliżył.
— Nie powiecie, Kacperku! Nie godzi się, kiedy ksiądz tak chce. Uspokójcie go!
— Ano, jak ksiądz chce, to niech hycle żyją.
— Zostawcie chustkę i nóż. Idźcie, uspokójcie ich. Ja trochę tylko draśnięty. To głustwo. Idźcie, żeby im tam po pijanemu krzywdy nie robili.
— Idźcie! — szepnął Niemirycz.
Kacperek pochylił się nad ręką księdza i pocałował. Ten zaś był tak wyczerpany, że się tylko do niego uśmiechnął, opadł na posłanie i oczy zamknął.
Drab wysunął się pocichu.
— Przyjdę dowiedzieć się po dniu. Może panu co potrzeba? — szepnął.
— Nie. Może zaśnie, jak się upewnił co do tych...
Kacperek wyszedł. Niemirycz wrócił na swe miejsce i z niepokojem spojrzał na chorego. Zdawał się drzemać, ale nie spał, bo po chwili rzekł:
— Jeszcze niema księdza z Panem Jezusem? Wielki wicher i ulewa. Jak myślisz, nic im się złego nie stanie?
— Komu?
— Tym biedakom, Lampie i Frankowi?
— Nie.
— Oj, to mi bardzo teraz spokojnie. Już się niczego nie lękam, byle Pan Jezus przyszedł.