Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Chwila... Nagle roztworzył szeroko swe oczy jak niebo błękitne i jasne, w dal jakąś je utkwił. Jakby zdziwienie, potem radość, wreszcie uśmiech dziecinnie wesoły objął jego całą twarz. Poderwał się pół ciałem z posłania, ręce podniósł do piersi i pełnym głosem, z jakiemś rozradowaniem bezmiernem zawołał:
— Ty, Panie! Ty, Panie!... Idę, idę!
Naprzód się rzucił prawie wstał i opadł z powrotem na posłanie... ale już nie on, nie ksiądz Michał, tylko szmata, tylko glina, tylko forma.
Nad ranem było, gdy drzwi, pozostawione otwarte przez Kacperka, rozwarły się i wszedł ksiądz z Panem Bogiem. Rozejrzał się w półciemnym pokoju, dostrzegł posłanie, na posłaniu nieruchome kształty człowiecze, zresztą nic.
— Kto tu jest? — spytał.
Wtedy z ziemi, koło posłania podniosła się głowa ludzka i bezdźwięczny głos spytał:
— Czego?
— Do chorego mnie wezwano tutaj.
— Już niema nikogo. Chory nie doczekał was — odparł Niemirycz.
— Ach, to bardzo nieprzyjemnie. Trzeba było uprzedzić, że wypadek nagły, niecierpiący zwłoki.
— Nie wiem, co trzeba było. On chciał księdza, posłałem o północy. Ktoś większy przyszedł wcześniej po niego. I już niema nikogo, nikogo... — powtórzył.
Ksiądz się zbliżył do zwłok.
— To był kapłan. Skąd on tutaj? Kto? Ranny? Co się to stało?
— Co? Rzecz prosta. Zabili go chrześcijanie.