Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A jakby i dziś nie przyszedł, to jutra sam go księdzu sprowadzę, po wizycie doktora. Nie czuje ksiądz pragnienia.
— Pić? Nie. Bardzo mnie trapi, jak oni sobie dadzą radę beze mnie. W najgorszy czas to przyszło. Żeby tak latem, ale teraz zima idzie!
Stęknął głęboko, westchnął i dodał:
— Jałowa troska. Poczytaj jeszcze. Może ja zasnę. To już Pan Jezus odpuści, bom bardzo zmęczony..
Powoli Niemirycz mówił psalmy. Jego rozpacz i wściekłość przeszła w odrętwienie.
Machinalnie powtarzał słowa.
Ksiądz usnął, ale on czytać nie przestał: wolał słyszeć swój głos, niż swoje myśli.
Nagle zdało mu się, że do drzwi ktoś się skrobie, lecz że było to bardzo delikatnie, czekał, żeby zadzwoniono. Ale hałas ustał, powtórzył się po chwili, znowu ustał. Wreszcie Niemirycz przestał nań zwracać uwagę, gdy wtem odczuł, że w pokoju ktoś jest. Podniósł oczy i zdumiał. Jakiś drab stał w progu i patrzał na chorego.
Niemirycz wstał i oczy przetarł, myśląc, że ma halucynację, ale na ten jego ruch drab o krok postąpił i wtedy poznał Kacperka.
— Skąd wyście się wzięli? — spytał szeptem.
— Więc to on? Jego hycle zarznęli! Nie chciałem wierzyć. Nie bydło to, nie świnie, nie cholera? — odpowiedział Kacperek świszczącym, głuchym głosem.
— Kto zarżnął?
— Lampa z Frankiem Dziobatym.
— I ograbili?