Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— U nas jest tego także trochę i tak się to wlecze. Wartoby poregulować — rzekł zamyślony.
— Potrzebnie! — mruknął pan Piotr. — Nauczyć chłopów pieniactwa, zapoznać z sądem i markami, rozwłóczyć ich po miastach, dać w ręce całej czeredy pokątnych doradców — i poco? Żeby Meheczowi przybyło paręset, morgów wypasów, których i tak ma kilkanaście tysięcy morgów.
— Co gadasz! — obruszył się Kęcki. — Ot posłuchaj, ile ordynacja zyskała na regulacji.
— Co zyskała? Figę pewnie!
— No, a choćby tylko spokój.
— A ty tu nie masz spokoju? Chłop pasie i ty pasiesz, każdy ma suto. Tam co innego. Tam każdy chce być panem, żyć nad stan, bawić się, używać i nic nie robić. To się nazywa kultura. Dla kultury trzeba pieniędzy, wyciskają je zewsząd, obmyślają coraz nowe dochody, dla coraz nowych rozchodów. To się nazywa bogactwo, dobrobyt, ekonomja publiczna, a to głupota i nędza. Posłuchaj czy im kiedy dosyć, czy kto rad, spokojny i syty. Pewnie, że w zarządzie dóbr, jak czytają twoje raporty i rachunki, żółć ich zalewa, albo drwią z „dziczy“, która nic nie daje. A ja przysięgnę, że ta dzicz najwięcej zniesie klęsk, najcięższe czasy przetrzyma i najdłużej zostanie. Nieprawda, panie Romanie?
— Wobec tego, że ludzie mają właściwość okaleczenia, wykoszlawienia i zbrudzenia wszelkiej idei — prawda.
— A zresztą uważcie, że człowiek, gdzie się rozmnoży, rozgospodaruje, wszystko zje i zniszczy. Dla zamienienia serwitutów darować trzeba chłopom trzy razy tyle łąk, na koszta trzeba wydrzeć więcej dochodów,