Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ale w tańcach musiała nastąpić przerwa i wypoczynek, bo znowu przeszło opodal paru mężczyzn z papierosami. Śmiali się. Jeden coś opowiadał.
— Grzmotnęliśmy się o ziemię, aż jękło! Tylem wykierował, żeby Julcia była pode mną... Ale koścista bestja! Stanik jej pękł — przysięgnę, że się watuje.
— To nic. Stary nakradł się zdrowo! Dotka ci ją listami!
— Wiesz ty, wolałbym mamę... bez sakramentu.
— Et, Świnia jesteś!
— A ty poco Adamsową kręcisz?
— Bo co z tych panien? Oprócz Adamsówny, niema żadnej partji. Człowiek się tylko ogania, żeby nie złapali.
— Ależ bo łapią, wprost gwałtem tkają.
— Aż złości. Za byle jaką kobyłę ceny nie wymyślą. Zechciej czwórkę zebrać, to parę tysięcy zaśpiewają. A tych fornalek mrowie — i co z nich?
— Et, jakieś pięć tysięcy! No i to pierwsza — na zachętę. Tamte i tego nie dostaną.
— No, a Majewska?
— Goła. Wigder mówił, że stary ledwie dyszy.
— A Marylka Sawińska?
— No, ta się wyda przed ślubem...
— Adamsównę Bratkowscy łapią dla Staśka.
— No, no, pogadamy jeszcze o tem!
— Ale, ty z Adamsową!
— A cóż to, mała robota, myślicie? Baba waży siedem pudów i śmierdzi kozą!
Przeszli wśród wybuchu żartów, dwuznacznych i grubych śmiechów. Za nimi jakby się snuł zaduch