Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dusznego lokalu knajpy, domu rozpusty i wyziewów żydowskiej „wekselstuby“.
Niemirycz podniósł się i poszedł głębiej przez polanę, do dalszej grupy drzew, kędy już nie szła żadna gracowana ścieżka. Na niebie poczynał świt walczyć z księżycem, wyłaniać się na wschodzie, różano barwić obłoczki. Po gniazdach uczyniło się gwarniej, zamykały swe przybytki miodowe kwiaty nocne, wracały do kryjówek opite ćmy, rosa już nie kroplami, ale całym deszczem opadała na senne jeszcze niwy i trawy. Jeszcze chwila jakby ociągania ze snu, wahania, próby... i nagle zagrał, zaśpiewał, wybuchnął dzień i słoneczne życie. Tysiączne głosy, tysiączne blaski i barwy, tysiączne wonie.
Niemirycz wstał i słuchał z twarzą jasną, z oczyma pełnemi jakby ros i blasków, jak to niebo zaranne, i tak z całą przyrodą radował się, i błogosławił, i modlił...
We dworze rządcy tańczono „białego“ mazura. Zabawa udała się wyśmienicie, takie było ogólne zdanie. Wszystkie rozmowy na czas dłuższy miały niewyczerpany temat wspomnień, plotek, obmowy, nadziei. Ale Niemirycz skorzystał, że Bratkowski bal odsypiał, potem balowe rachunki załatwiał, żeby uwolnić się do Niemirowa. Nie uwiadamiał o przyjeździe, nie chciał przyjęcia, a czuł, że będzie mile witany, i jechał sam z przyjemnością. Najęta fura żydowska wyrzuciła go pewnego wieczora przed gankiem Kęckich i jak wtedy, przy pierwszem poznaniu, zastał ich przy wieczerzy.
Nie spojrzał, czy kto jest więcej, nie spodziewał się, gdy wtem, w chwili gdy wóz stawał, z pod werandy ozwał się okrzyk: