Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

srebrnej drodze miesiąca wirował pollen, mącąc ją jak fale.
Wtem usłyszał w dali głosy ludzkie. Ścieżka szła opodal. Spokojny był, że w zroszoną trawę polany nikt nie pójdzie. Słuchał. To dwie panny wyrwały się od tańców, na marzenie może. Głosy stawały się wyraźniejsze.
— Mówię ci, gorset mam tak ciasny, że strach.
— Ależ się Marylka zestroiła i to podobno suknia z Warszawy.
— Wierzysz? Pewnie z Łowicza. A jak bezczelnie Julka łapie Adasia, aż wstyd patrzeć.
— Ta stara ropucha Bratkowska na złość mnie posadziła przy tym łysym Zaleskim. Pisarczuk z kancelarji! Boi się, że odbiję jej Staśka od tej bogaczki Adamsówny. Jest się o co rozbijać — młynarka. Jego ojciec u mego dziadka na propinacji siedział.
— Tyle nagadali o tym jakimś Niemiryczu, a to jakaś pokraka. Wyobraź sobie, pytał mamy, czy nas na pensji uczyli higjeny kobiecej!
— On wogóle, gdy się odezwie, to głupstwo palnie. Mnie pytał, czy się znam na chorobach dziecinnych.
— Okropnie źle wychowany. To coś musi być z niższej klasy, nie umie się znaleźć w towarzystwie.
— A szkoda, ładny chłopiec!
— To co? Podobno goły.
— Ach, jaka rosa! Włosy się rozfryzują. Wracajmy. Myślałam, że chłopców spotkamy, a tu żywej duszy niema. Może już tańczą mazura. Fe, jak tu wilgotno!
Tu raptem wrzasnęły obie, jak na komendę, i uciekły, a sprawca przerażenia, jeż, fukał chwil kilka.