Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nieco braćmi. Gdy umrę, przyjedziesz mnie pochować, dobrze?
— Dobrze. Więc się nie kwap z umieraniem, bo ja pojutrze wyjeżdżam z młodym ordynatem za granicę na dwa lata.
— Tak. I tak wszystko rzucisz na dwa lata!
— Służę, muszę spełniać wolę zwierzchnika.
— Poco? Uwolnij się, jedź ze mną do domu. Toć twój dom. Na dwa lata odjeżdżasz kobietę kochaną. Skąd wiesz, czy znajdziesz ją za powrotem? Dwa lata to wieczność — i ty wykreślasz je, mogąc je mieć szczęśliwe. Szalony jesteś.
— Może być, ale co nie przetrwa próby czasu i rozłączenia, nie warte nazwy szczęścia, a podróż ta jest mi obowiązkiem sumienia. Ordynat jest moim uczniem i przyjacielem, ojciec mi go polecił. Dom mój to moja stancja oficjalisty w ich pałacu. Służyć im będę, dopóki mnie zechcą. Zawdzięczam im skończenie nauk i fach, jestem ich człowiekiem. Każda moja osobista sprawa musi stać na drugim planie.
— Ależ, człowieku, ja dogorywam. Lada dzień będziesz musiał objąć Niemirów z prawa, jeśli nie z ochoty.
— Żadne prawo mnie nie zmusi czynić wbrew woli. Zresztą ty żyj, masz siostrę, to wasz dom. Ja tam nie będę nigdy, za nic. Nie mówmy o tem. Patrz, dojeżdżamy.
— Widzisz, nie umarłem, nie miałeś ze mną ambarasu, i Jadzia ci podziękuje. Ach, czy ona będzie na dworcu?
Była, poznał ją Roman zdaleka. Szczupła, drobna. W żałobie, stała wśród tłumu, dając się potrącać, za-