Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

usta i cicho zbiegły dwie łzy po wychudłych policzkach. Spadły palące, gorzkie na róże purpurowe, i zaraz paroksyzm kaszlu zahuczał w płucach, rozdzierał zda się żebra. Roman się porwał, dźwignął go, o ramię swe oparł i tak trzymał, aż kaszel przeszedł. Chory, znużony, ciężej się na nim wsparł i usnął.
Wczoraj tak ukochaną kobietę, życie i szczęście miał na piersi, w rozkosznej pieszczocie, teraz leżała tam głowa umierającego. Serce mu się ścisnęło gorzką refleksją, dojmującym strachem przed przyszłością, złem przeczuciem. Dzień się robił, umykał czas i przestrzeń, purpurowe róże więdły i opadały; przez okno chłód zawiał, — ciepło i kwiaty, blask i woń, upojenie i śpiew znikły. Wszystko było już przeszłością i tylko wspomnieniem. W ciągu dnia chory wcale się nie odzywał. W Wiedniu otrzymał depeszę od siostry, że czekać będzie na niego w Warszawie, i to go pokrzepiło. Wieczorem z gorączką wróciły sztuczne siły.
— Widzisz, że dojadę do domu — powtarzał. Ale już mówienie męczyło go, poprosił brata, aby mu czytał. Miał ze sobą Flamariona.
— Zapomina się przy tem o ziemi i jej nędzach. Tak się widzi szeroko, tak się wchodzi na gościńce dusz, w jakieś bezmiary światów — szeptał, przymykając oczy.
Czytał tedy Roman i tak płynęły godziny. Stanęli na granicy. Zimno było, śnieg padał, niebo ołowiane. Chory drżał i kaszlał.
— Zabijasz się tym powrotem. Należało siedzieć tam w słońcu jeszcze dwa miesiące — rzekł Roman.
— Wolę te dwa dni z tobą i może jeszcze kilka z Jadzią. Tak rad jestem, żeśmy się zeszli i byli chwil