Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Widzisz, jam nie trup, wystarczy mi jeszcze sił dojechać do Niemirowa. Daj mi rękę. Pierwszy raz w życiu czynię co chcę i ostatni. Bądź mi bratem na te krótkie chwile. Ratowałeś przecie obcego przed kilku dniami, a jam co ci zawinił? Jeśliś mściwy, triumfuj, jeśliś szczęśliwy, bądź dobry. Musisz mnie zabrać ze sobą.
Zatrzymał się raptem.
— Ale ty może nie sam jedziesz? Prawda, ty nie sam? Zapomniałem! Ale ona mnie nie zostawi.
— Sam jadę. Ale niechże pan się zastanowi, czy mogę brać na siebie odpowiedzialność za nierozważny pański zamiar, chociażby wobec jego rodziny.
— Rodziny! — rzekł gorzko chory. — Ależ ja przecie już nie mam nikogo. Siostra mnie czeka. Ona wie, że ostatnią iskrą życia dowlekę się do niej i do grobu. Poco próżne słowa? Nie chcesz mnie poratować?
— Nie mogę.
W tej chwili ktoś do drzwi zapukał. Lokaj podał Niemiryczowi kartkę.
C’est une dame qui vous attend chez vous — szepnął dyskretnie.
Młody człowiek wyszedł szybko. Chory zatrzymał lokaja.
Gdy Niemirycz drzwi otworzył, poczuł na szyi dwoje ramion i posłyszał szept:
— Nie mogłam wytrzymać. Mniejsza, czy mnie kto pozna. Kto mi wróci, wynagrodzi te parę godzin? Musiałam przyjść, nie mogłam cierpieć sama. Odprowadzę cię do pociągu. Mam bardzo gęstą woalkę. Och, jeszcze cię mam, jeszcze żyję!