Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niemirycz spojrzał na niego. Milczeli — tak oko w oko.
— Proszę, pomóż mi tam wrócić. Ja tu nie chcę umierać.
— To niemożliwe. Pan nie zniesie tak długiej drogi w tej chwili. Przedewszystkiem pan się musi wzmocnić.
— Dlaczego udajesz, że nie wiesz, kto ja? Och, jacy ludzie umierającemu śmieszni się wydają! Mówią o czasie, o wzmocnieniu, o długiej drodze i grają komedję. Ja wiem, czem ty mi jesteś, ja nie udaję, jam cię wezwał. Zabierz mnie stąd, zlituj się! Ja dojadę, ja chcę, ja muszę dojechać! Doczekałem wreszcie woli i swobody... mogę umrzeć, gdziem rad spocząć. Ty nie wiesz, co to nie mieć swobody i woli! Och, ilu ty strasznych mąk nie znasz! To twój ojciec umarł, on dla ciebie był dobrodziejem. Ty mu powinieneś za życie dziękować, bo masz je zdrowe, swobodne, szczęśliwe!
Ożywił się, gorączkę miał. Usiadł na łóżku i, dysząc, urywane słowa rzucał. Potem rozpacznie wyciągnął ręce do owego brata.
— Pomóż mi! Na twoje szczęście zaklinam cię. Pomóż, zabierz mnie, do granicy dowieź. Zatelegrafuję po siostrę, ona mnie dowiezie do domu.
— Ależ to niemożliwe. Ja dziś w nocy muszę wyjechać. A pan się nie może narażać — to szaleństwo!
— Ja się już na nic nie narażam. To ty się boisz, nie chcesz mieć ze mną kłopotu. Dziś w nocy wyjeżdżasz. To dobrze... i ja będę gotów.
Dźwignął się z łóżka i z jakąś niepojętą silą począł się ubierać.