Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Poszedł jak pijany, odrętwiały do hotelu. Szwajcar, podając klucz, coś mówił do niego. Nie słuchał — skinął głową i zamknął się w swoim pokoju. Musiał zebrać myśli, oprzytomnieć. Rzucił się na kanapę i, przymknąwszy oczy, marzył. Skrzywił się zniecierpliwiony na pukanie do drzwi. Wszedł właściciel hotelu, przepraszając, kłaniając się, ale ma ważny interes.
— Mieszka tu u mnie imiennik pana — o, człowiek bardzo chory. Od dnia tego, gdy go pan powozem przywiózł, nie wstaje z łóżka. Otóż przed godziną otrzymał depeszę i jeszcze mu się pogorszyło. Nie ma tu nikogo znajomego, więc może pan zechce do niego wstąpić, bo boję się, żeby nie skończył, a ma może jakie polecenia, listy, interesy...
Niemirycz się zawahał.
— Proszę spytać, czy życzy sobie mnie widzieć.
— Pytałem właśnie. Polecił pana prosić.
— Służę zatem.
Poszli we dwóch na drugi koniec korytarza i weszli. Chory leżał w łóżku i patrzał z gorączkowem wytężeniem w drzwi. Na widok wchodzącego coś jakby ulga ukazała się na jego wyniszczonej twarzy.
Gospodarz się cofnął. Niemirycz poszedł i pochylił się nad nim.
— Czy mogę panu czem służyć — spytał zcicha.
Chory poszukał ręką po kołdrze, zaszeleścił papier, podniósł go i podał, mówiąc bezdźwięcznie:
— Ojciec umarł.
Niemirycz mimowoli się żachnął. Wziął depeszę, przeczytał i patrzał chwilę w litery, z brwią ściągniętą.
— Chciałbym... tam umrzeć... przy Jadzi — wyszeptał chory.