Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A pocóż mi opieka? Mam przecie kąt u Bernardynów, nic mi nie brak. Żaden hrabia zaś nie zastąpi mi ciebie. To i mieszkanie twoje zamkną?
— Nie, klucz księdzu zostawię. Ale przecie potrzebuje ksiądz pieniędzy dla tych swoich kochanych chrześcijan z Powiśla.
— A to, to prawda. To już trzeba iść.
I poszli przez podwórze do głównego pałacu. Gdy się ksiądz znalazł wśród przepychu apartamentów, służby, światła, wbrew oczekiwaniu Niemirycza, nie wyglądał ani oszołomiona, ani zmieszany. Rozglądał się ciekawie i uważnie, i chwilami głęboko wzdychał. Przyjęto gości w małym saloniku obok jadalni, i wszyscy, obadwaj hrabiowie i księżna, całą uwagę zwrócili na księdza.
On, niepozorny, drobny, szczupły, w swej wyszarzanej sutannie, z twarzą dziecinnie naiwna, nie rozumiał, jaki go zaszczyt spotyka, i dlatego nie był śmiesznym. Opowiedział swobodnie, prawie radośnie swoje koleje. Wszędzie mu było dobrze, i w Kutnowskiem na wikarjacie, i w Kałudze, i teraz. Był obrazem człowieka, któremu świetnie się wiedzie, który los ma za powolnego sługę.
— Więc ksiądz obecnie jest bez posady. Pewnie ksiądz chciałby dostać parafję? — spytał hrabia.
— Jakbym nominację otrzymał, tobym pojechał.
— Był ksiądz o to w konsystorzu?
— Kiedy mnie tam nie wzywano, dzięki Bogu.
— Jakto! Dzięki Bogu? — zawołała księżna.
— Bo tam wzywają, gdy się w czem zawiniło.
C’est un innocent! — szepnęła księżna do Andzia.