Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

na mnie nie uczyniło spodziewanego wrażenia, wtedy mnie przeklął. Biedny człowiek.
— Jadzia się lęka, że on nie przeżyje wyroku. Przed wyjazdem z domu po całych nocach nie spał, z nikim nie mówił. Był jak obłąkany.
— Kto zieje wiatry, zbiera burze — mruknął Niemirycz.
— Pan jest straszny człowiek — wybuchnął Kęcki. Mnie strach o niego, mnie jego żal, a pan jakby kamienny był.
— Widocznie pana on więcej obchodzi, niż mnie.
— At, co tu gadać! — machnął stary ręką. — Zawsze to, co się stało, dopust Boży, a ja taki panu nie dam wszczynać sprawy o krzywoprzysięstwo i rad będę, jak pan to skończy. Co do kosztów i używalności, także osobiście do hrabiego pojadę i przedstawię. Pan niech jedzie z młodym hrabią za granicę, bo to tutaj nie dla pana robota. Ot, co jest i basta. Gdy pan wróci, nie wiadomo co zastanie, a tymczasem nie godzi się panu Józefa Niemirycza o kryminał zaskarżać. Ja do tego nie dopuszczę! Ma on dość Boskiej kary. Nikt mu gorszej nie zada. Nie ma pan czego więcej od niego dochodzić. Nie obraziłem pana?.
— Nie. Będę rad nie widzieć go i nie słyszeć o nim więcej w życiu, i on zapewne mnie szukać nie będzie.
— A gdyby szukał i wezwał, stawić się pan powinien.
— Nie, nigdy.
— Powinien pan — powtórzyła Jaśka.
— Nie!
— I stawi się pan, bo tak każe Chrystus — rzekła.
Niemirycz głowę spuścił i milczał.