Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nierza, oswobodził rękę ze sznura, zmierzył raz jeszcze szerokość drożyny, z szybkością myśli zsunął się z konia, dał olbrzymi skok, wpadł w gąszcz i zginął.
Kozak zaklął straszliwie, rzucił się za nim, ale koń potknął się o pień — padli razem.
— Łapaj, trzymaj! — wrzasnął, porywając się z ziemi.
Asauła na kark mu wsiadł, okładając nahajem. Powstała piekielna wrzawa, przeklinania, groźby i razy.
Chłopa to jednak nie nakłoniło do powrotu. Zaszył się jak zwierz w rodzinną puszczę — ogar by go nie wytropił. Kozacy pozsiadali z koni, piechota stanęła zziajana, oparta na karabinach, oficerowie ochrypnąwszy od łajania, rozesłali ludzi we wsze strony.
Po godzinie oczekiwania ukazał się jeden z gońców.
— Wyspa o wiorstę, — raportował — widać ognie.
— Trafisz?
— Trafię.
Ruszono znowu.
— Kto się odezwie, temu w łeb! Cicho, bez hałasu — ostrożnie zakomenderował asauła.
Posuwano się wolno bez szelestu, w głuchem milczeniu. Niekiedy koń parsknął, zabrzęczała uzda, zaszeleściły gałęzie, zresztą nic.
Nakoniec las się rozdzielił, ukazał się skraj równego brzegu i czarna, głęboka woda. Za nią leżała wyspa. Istotnie dym nad nią kołował gęstym tumanem, ale oprócz tego nic nie zdradzało obecności ludzkiej.