Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dalej czarna kolumna piechoty — naglono do pośpiechu.
Po kilku godzinach forsownego marszu przewodnik, chrząkając krwią, padł na ziemię i zemdlał.
Nie pomógł nahaj, zwinął się, skurczył, lecz wstać nie miał sił. Rzucono go na drodze jak bydlę; dwóch kozaków pognało do bliskiej wsi po zastępcę.
Przywiedli go. Był to niemłody człek, zalękły, ponury, zpodełba patrzał na tabor wojenny.
— Daleko stąd do Żydowego Wiru?
— Będzie mila.
Asauła spojrzał na słońce, zwrócił się do żołnierzy, co trzymali chłopa.
— Hej, Mikołaj, oddaj mu konia — niech jedzie przodem, a ty, Makar, zarzuć mu pętlę na rękę i ruszaj obok. Marsz!
Chłop znalazł się w jednej chwili na siodle. Kozak, trzymając sznur od pętli, pociągnął go na czoło kolumny. Ruszono. Poleszuk obejrzał się na wioskę, westchnął i poprowadził prawie bez drogi przez gąszcze, kępy, łozy — okrążając rzekę. Okolica robiła się coraz dzikszą.
Piechota została daleko w tyle, nie mogąc nadążyć, konie kozackie zapadały w trzęsawisko; po godzinie drogi kozak z przewodnikiem znaleźli się opodal od wojska. Chłop bokiem spojrzał na swego stróża.
— A czego to wy, panie, szukacie na Wirze? — zagadnął nieśmiało.
— Lachów — odparł kozak, oglądając się za swoimi.
Na tę wieść chłop zbielał ze strachu. Obejrzał się na prawo i lewo, powoli, korzystając z nieuwagi żoł-