Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

żebyż mi ani jeden buntownik nie uszedł. Słyszycie, bo was postrzelać każę! Won, ruszajcie!
Tu nastąpiło niewyraźne mruczenie, parę bezwiednych ruchów, głębokie odsapnięcie — i pułkownik spał. Asauła pokłonił mu się.
— Spokojnej nocy, Karp Iwanicz! — rzekł. — A my w drogę, bracia! Hej, gdzie przewodnik? — huknął gromko do Czaplica.
— Czeka was za bramą! — odparł zcicha, trwożnie.
— Człowiek pewny?
— Tak — i zna drogę.
— Zatem marsz. Zastawcie nam ucztę, jak będziemy wracać, a nie żałujcie szampana!
Wyszli śmiejąc się, grożąc, zaczepiając ostrogami o sprzęty i rozmawiając jak w szynku.
Na dziedzińcu zakomenderowali marsz, wsiedli na koń i wśród dzikiego, przeraźliwego hurra sołdactwa wylecieli za bramę.
W wysadzie chłop ich spotkał z kijem i parą zapasowych postołów u pasa. Był to przewodnik.
Asauła omal go nie roztratował, pletnia spadła wściekłym razem na siwą siermięgę.
— Znasz Żydowy Wir, ty, bydlę?
Chłop zdjął czapkę, zgarbił się, pochylił do ziemi.
— Znam, jasny panie!
— No, to prowadź, żywo!
Poleszuk ruszył przodem, wcisnąwszy głowę w ramiona. Czuł na plecach gorący oddech konia i gwizd pletni; biegł prawie, trzęsąc się ze strachu.
Za nim wąskim szeregiem rozciągnęli się kozacy,