Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wojsko zaległo brzeg cały. Oficerowie radzili. Brakło rzeczy najważniejszej: czółen.
W tej chwili nadbiegł z radosną nowiną jeden z rozesłanych na wywiady kozaków. Opodal w tatarakach znalazł ukrytych kilkadziesiąt łódek. Posłano po nie, zapominając w chwili triumfu zastanowić się: dlaczego łódki były na tym brzegu, a nie u wyspy, gdzie była partja.
Słońce tymczasem chyliło się ku zachodowi, po upale świeżość ogarniała ziemię, żołnierze pokładli się w trawie, zgłodniałe konie kozackie skubały chciwie kępy chwastów.
Nikt się nie odzywał, każdy z natężeniem patrzał na wyspę.
Ogień ciągle się palił; Moskalom się zdawało, że powstańcy gotują tam dla nich wieczerzę, nie spodziewając się niczego.
Nareszcie nadeszły czółna, rozległa się komenda. Wsadzono na nie kozaków, sformowano piechotę: miała powitać uciekających wpław Polaków morderczą salwą. Cicho odbito od brzegu, okrążono wyspę. Miano wyprzeć buntowników na ogień pułkowy.
Plan był ściśle strategiczny, a Polakom widocznie Bóg odebrał rozum, słuch i oczy: na brzegu nie zastano żywej duszy, ani jednej straży.
Kozacy wysiedli bez przeszkody, zdjęli fuzje z ramion, rozbiegli się na obie strony, niby obręcz, okrążając gniazdo buntu. Posuwali się powoli wśród łozy, coraz bliżej polany.
Pierwszym, co rozchylił ostatnie krzaki i zajrzał, był asauła.
Skamieniał: na polanie był tylko jeden człowiek.