Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Leżał u ognia, oparty po chłopsku łokciami o ziemię, a brodą o pięście, i patrzał w płomień.
Ubrany był w siwy, samodziałowy surdut i postoły, bezbronny. Kij tylko miał obok siebie i czapkę, na której świecił znak rządowego strażnika.
Musiał odbyć wędrówkę daleką i mozolną. Odpoczywał i suszył się przy ogniu. Odzież jego parowała od gorąca.
Na to niespodziewane zjawisko asauła nie mógł powstrzymać okrzyku wściekłości. Wyrwał szablę z pochwy i biegł na samotnika, chcąc swój zawód na nim odemścić.
Na krzyk i szelest łamiących się gałęzi, człowiek podniósł opieszale głowę, potem się zdziwił leniwie i patrzał bez wielkiego wrażenia na białą broń i rozjuszone rysy oficera.
Na twarzy jego najmniejsze drgnienie nie zdradziło strachu lub grozy — a jednak śmierć wisiała nad nim.
Bo nie strażnik to był ani chłop: przed asaułą stał Aleksander Świda we własnej osobie.
Kozak płazem szabli ciął go po ramieniu, aż zajęczały kości i przerwała się odzież.
Człowiek nie skrzywił się nawet. Spojrzał zimno na oficera i usunął się nabok. Wzrok ten i spokój oprzytomniły Moskala — pomyślał, że umarli milczą, a ten mógł udzielić ważnych wskazówek.
— Kto ty? — ryknął jak zwierz.
— Rządowy leśny strażnik.
— Skąd się tu wziąłeś? Co tu robisz?
— Odpoczywam i myślę zanocować, bo do domu