Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

daleko, a noc blisko! — mówił urzędownie, po rusku.
— Lachów tu niema?
— Byli podobno jeszcze dziś rano.
— Kiedy poszli?
— Nie wiem, ale wiem, gdzie poszli.
— Wiesz?
— Naturalnie, bo to w mojej części. Dziś podczas rewizji natrafiłem na gniazdo.
Podczas tej rozmowy z za wszystkich krzaków ukazywały się baranie czapki i lufy strzelb.
Zbiegli się, zatłoczyli polanę, zdziwieni, nie rozumiejąc nic zgoła i obstąpiwszy szczelnie asaułę i strażnika, przysłuchiwali się ciekawie.
— W rządowym lesie! — krzyknął dowódca. — W lesie jego cesarskiej Mości bunt się kryje, a ty tego nie meldujesz do władzy, psie.
— Jakto nie melduję! A toż ja właśnie idę do miasteczka z raportem. Niedawnom ich spotkał i omal mnie nie zabili, bom podpełznął pod nogi placówki, i słuchał, co mówią i zamierzają. Spostrzegli mnie — strzelili trzy razy — ot czapka dziurawa, a potem ścigali jak wilka. Dalej dziś pójść nie mogę, bom okropnie zmęczony, ale jutro rano ruszę do pułkownika.
Asauła złagodniał. Obejrzał czapkę, przestrzeloną w dwóch miejscach — schował szablę do pochwy.
— Daleko oni stąd? — zagadnął.
— Godzina drogi. Nocują w Prochodni — może panowie wiedzą, za tą groblą na błocie, z tamtej strony rzeki — jutro myślą iść dalej.