Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A ty, łotrze, dopiero teraz mi to mówisz. Gdzie pójdą?
— Błotami na wschód — o, tam.
— Czy wiedzą, że ich ścigamy?
— Spodziewają się, że nie ośmielicie się iść w tę dzicz.
— Doprawdy! Wielu ich?
— Będzie tysiąc.
— Naczelnika widziałeś? Znasz?
— Może i znam — ale oni tam nie noszą galonów. Wszyscy w siwych kurtkach — zresztą widziałem tylko kilkunastu zbliska, a resztę zdaleka.
— Dlaczego ruszyli stąd?
— Nie wiem, panie! — odparł, i jakby już sił mu brakło, i nie miał tematu do dalszej rozmowy, spojrzał po kozakach, kijem poprawił ogień i chciał usiąść napowrót.
Asauła zamierzył się nań pletnią.
— Ty łotrze, hultaju, psie! Myślisz spać w takiej, chwili! Obwiesić cię na pierwszej gałęzi za takie niedbalstwo! Ruszaj!
— Gdzie, panie?
— Poprowadzisz wojsko do nich. Myślą, że się boimy ich moczarów! Ha, to poznają rosyjską odwagę i bagnety, te pany! Hej! wziąć go w środek, a jak zechce uciekać, palić w łeb bez ceremonji. Sto nahajów temu, co mu da umknąć.
Kozacy usłuchali rozkazu. Świda ledwie miał czas czapką włożyć, popchnięto go gwałtem naprzód.
— Pocóż ja mam uciekać — rzekł do asauły — gdy was zaprowadzę tam, to ich wytłuczecie, a ja nie będę potrzebował jutro iść do miasteczka. Tam mil