Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

siedem, a tu tylko jedna. Dla moich nóg to wygrana, a nogi, panie, to bogactwo strażnika!
Wrócono na brzeg do pułku, wiodąc go triumfalnie.
Znowu zakomenderowano pochód. Żołnierze głodni, zmęczeni, usłuchali z biernem, ślepem posłuszeństwem.
Strażnik prowadził, nie próbując dezercji, był rad ze swego stanowiska na czele kolumny, nie zwracał uwagi na dwie lufy strzelb skierowane ku sobie, szedł raźno między końmi, nie ustając ani kroku. Okolicę znał doskonale, po chwili marszu wywiódł na drogę piaszczystą, dość szeroką. Wskazał ręką na ziemię.
— Szli tędy, — ozwał się.
Asauła uśmiechnął się, pokazywał białe kły.
— No, przecież nie wrócimy z tej całodziennej błąkaniny darmo! Będzie polska jucha na szablach i bagnetach.
— I warto. Dzień dzisiejszy zszedł nam pracowicie! — odparł drugi oficer. — I ludzie i konie padają z głodu. Żeby choć wódki kieliszek!
— Będziemy ją mieli, zabrawszy obóz Lachów!
W tej chwili piasek się skończył. Weszli na groblę, ułożoną z krąglaków, z obu jej stron ciągnęły się głębokie, grząskie rowy, za rowami gąszcz, łozy i brzeziny, zbitej jak wał.
Słońce zachodziło czerwono, jaskrawo, w luce między zaroślami biło prosto w oczy, nie dając spojrzeć naprzód. Droga szła tak prosto bardzo długo. Oficerowie, przysłoniwszy oczy ręką, widzieli wciąż te same śliskie bierwiona, na których co krok potyka-