Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ły się kozackie konie, i błyszczącą czerwono wodę rowu.
Przewodnik szedł po kłodach z niesłychaną wprawą.
Wysoka jego postać nie pochyliła się ani razu, nie stracił równowagi, owszem ilekroć koń padał, podchwytywał go i podnosił żelazną ręką.
— Zła przeprawa! — zagadnął go asauła.
Obejrzał się za siebie, piechota już była na grobli.
— Zła, panie, ale najlepsza, grobla ta strzymałaby armaty, a o dwa kroki za nią w bok bezdeń. Zaraz koniec biedy!
Sława Bohu! — Za usługę zapłacę tobie, nie pożałujesz.
— Dziękuję, panie! Ja carski sługa, więc i wasz.
— A jakże się nazywasz?
— Po cerkiewnemu Józef Wiklicki, ale ludzie zapomnieli tego nazwiska. Przezwano mnie Kukułka, bo umiem ją naśladować tak, że każdego oszukam!
Na dowód strażnik przyłożył dwa palce do ust i powtórzył parę razy wołanie. Rzeczywiście złudzenie było zupełne.
Oficerowie się śmiali, kozacy pilnujący przewodnika zaczęli próbować sztuki, wołanie kukułki rozległo się na kilka tonów.
Po chwili, gdzieś w dali, ledwie dosłyszalne, ozwało się podobne w lesie. Strażnik zrobił gest triumfu.
— A co? Nie mówiłem? — ozwał się dumnie. — Ot i prawdziwa odpowiada.
— Zwabiłeś samiczkę! — zaśmiał się jeden z kozaków.