Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Posuwano się ciągle. Świda raz jeszcze obejrzał się za siebie i przyspieszył kroku.
— Kaczki! — zawołał nagle podnosząc rękę. — Całe stadko, siedem! Żeby nie strach Lachów, możnaby zabić parę, ot tak lecą wygodnie.
Kozacy podnieśli głowy, za ich przykładem poszli oficerowie. Przewodnik spojrzał na rów — w tem miejscu leżała na nim stara, spróchniała kłoda, formując kładkę.
W tejże chwili z obu stron grobli padły jak na komendę dwa strzały, zadymiły gąszcze.
Dwaj kozacy na przodzie zachwiali się na siodłach z jękiem.
Strażnik się zgiął, prześliznął pod brzuchem prawego konia, skoczył na kładkę; zanim zdołano oprzytomnieć, już go nie było.
Krzyk zgrozy i wściekłości skonał na ustach asauły.
Błysło znowu; już nie dwie, ale kilkadziesiąt kuł gwiżdżąc, wpadło w środek wojska. Padały konie, ludzie w całym szeregu.
Była to matnia.
Powstała chwila okropnego zamieszania. Ranni walili się na ziemię, jęcząc, konie się porywały, wspinały, padały na krąglakach, w jednej chwili porządna, jednolita kolumna zbiła się w bezładny kłąb.
W gąszczach zaruszało się znowu.
— Hej, bracia, pal! Razem! — rozległ się donośny głos Kazimierza Świdy.
Odpowiedzią był grad kul celnie wymierzonych i okrzyk z tysiąca piersi:
Niech żyje Polska! — i nowa salwa.