Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Każdy krzak dymił, błyskał, każda kłoda zaczynała farbować się krwią.
Asauła draśnięty w ramię, rozjuszony, rzucił się naoślep, z koniem na kładkę, którą uciekł przewodnik. Myślano o nim. Strzał padł, kary jego konik trafiony w pierś stanął dęba, nogami bił powietrze sekundę, zwalił się w rów. Asauła ledwie zdołał zeskoczyć.
— Formuj się! — wrzasnął. — Frontem na obie strony! Cel! pal!
Kto żył, usłuchał rozkazu. Zmierzono w gęstwinę, dano ognia jak z jednej lufy, kule zginęły wśród liści.
— Hej, z obu stron, pal! — krzyknął na swoich Świda.
I jego usłuchano, z tą różnicą, że mierzono nie w liście, a w piersi!
Front moskiewski się zmieszał, zaświecił lukami.
— Naprzód, marsz! — wrzasnęli oficerowie.
Żołnierze rzucili się za nimi. Było to coś nakształt odwrotu. Biegli, padali, porywali się znowu, a za nimi brzmiała wciąż komenda niewidzialnego wodza: pal, pal! — a niewidzialne dłonie zasypywały ich kulami.
Tłoczyli się po ciałach towarzyszów, byle prędzej ujść zupełnej zagłady, aż nagle stanęli... droga się skończyła: przed nimi był rów kilkosążniowy, na którym czerniały i jeszcze dymiły słupy świeżo spalonego mostu.
— Pal! pal! — wołano za nimi.
Grad ołowiu zdziesiątkował znowu stojących.