Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wówczas zwrócili się niepomni na nic, nie słuchali oficerów, żadnego głosu i rozkazu. Rzucali broń, tornistry i ślepi rozpaczą uchodzili tą samą, już raz przebytą drogą.
W gromadę tę niesforną, przejętą przerażeniem, wściekłością, bólem i ranami, powstańcy strzelali nie celując, rozgrzani bojem, ogniem, krwią.
Już nie czekali komendy, ogłuszeni hukiem, nabijali w mgnieniu oka, podnosili broń... jęk rósł, dym gęstniał, gromada zbiegów malała z każdą chwilą, stosy trupów zalegały groblę, konie kozackie, rżąc i chrapiąc, tratowały żołnierzy.
— Stój! stój! — wołali daremnie oficerowie.
I ich też objęła zgroza i panika, i oni zwrócili się wstecz. Trzech padło... u końca grobli znalazł się sam asauła.
Z wojska została pokaleczona garstka i stosy trupów, z kozaków kilkunastu zakrwawionych i trochę rozpierzchłych koni... na grobli opadał dym... powoli cichły strzały.
Huk strzałów rozpłynął się w oddali, zastąpił go odgłos przeciągły, okrzyk tysiąca polskich serc: Niech żyje Polska!
Krzak łozy się pochylił, w luce ukazał się Żelisławski. Twarz chłopca czarna od prochu promieniała zapałem i szczęściem. W jednem ręku trzymał strzelbę rozpaloną od ognia, w drugiem swój ukochany sztandar. Potrząsnął nim, wzniósł wysoko i wbił na znak triumfu wśród kłód na grobli.
Purpura zwisła nad stosem ciał, z zarośli wychodziło coraz więcej ludzi zmęczonych, osmolonych,