Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ogłuszonych, ale nad wyraz szczęśliwych. Ostatni wystąpił naczelnik. Rozejrzał się po placu boju, zdjął czapkę, otarł pot z czoła, odetchnął.
— Dość krwi na dziś — zawołał, widząc, jak Żelisławski podnosił broń i mierzył w ruszającą się gromadę rannych. Powstaniec opuścił ręce z żalem.
— Naco ma pełzać jeszcze to plugawe robactwo! — mruknął zajadle do obok stojącego kolegi. — Tylko umarli nie kąsają!
— Niby ty się boisz ich zębów! — wtrącił kolega podejmując z ziemi karabin, jeszcze tkwiący w zastygłej dłoni piechura Moskala. — Pyszna broń, trzeba z nim na moją skałkówkę zrobić handel! — dodał.
Ale Kazimierz Świda wszystko widział.
— Nie grabić Moskali — krzyknął donośnie — niczego nie tknąć.
— Możeby zabrać proch i kule, zdadzą się nam! — zauważył nieśmiało jeden z partji, wskazując kolbą ładownice, rozrzucone po ziemi.
— Nie! — wódz odrzucił nogą naboje. — Za wiele na nich błota i krwi, my nie szakale i nie złodzieje. Dziś nasz pierwszy czyn i walka, nie kalajmy jej myślą niską rabunku. Dobijanie rannych, obdzieranie trupów im zostawimy. Nad nimi nie błyszczy srebrny orzeł narodowego znaku, co nie znosi plamy! Nasz dzień skończony, ochrzciliśmy sztandar krwią, powitali triumfem, oby nas wiódł zawsze do zwycięstwa! Co daj Boże przedwieczny!
Powstańcy odkryli głowy, na grobli chwilę trwała skupiona cisza modlitwy.
Przerwał ją Żelisławski radosnem hurra, aż się wszyscy obejrzeli w jego stronę. Chłopak już wisiał