Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

u szyi Aleksandra, co stał opodal, oparty na strzelbie, zapomniany w pierwszej radości.
— Hurra, Kukułka niech żyje! Z nim dobrze wojować! — wył Żelisławski, dusząc przyjaciela w uścisku. — Byłem w śmiertelnym strachu o ciebie, kolego, ale wy zewsząd wychodzicie cało!
Cała partja otoczyła bohatera dnia. Krzyczano, ściskano, wołano, aż Świda ogłuchł i stracił głowę.
— Dajcie pokój, Adasiu — wołał — cóż tam wielkiego! Udało się, to dobrze! Dziękujmy Moskalom, że głupi i ślepi. Mojej zasługi mało.
— Mogli cię zabić! — krzyczał chłopak.
— Ale nie zabili. Dostałem tylko płazem od kozaka, odzienie przepadło, a jam cały, i z naszych nikt nie zginął?
— Nikt! — ozwał się Kazimierz, przedzierając się przez tłum i podając bratu prawicę. — Dzięki tobie! Plan był obmyślony znakomicie. Aleś ty jeden ryzykował wszystko. Dziękuję ci za Polskę.
Aleksander na widok brata zachmurzył się. Zamruczał coś niewyraźnie i, oswobodziwszy się wreszcie od pochwał i podziwu, skinął na jednego z powstańców i odszedł z nim nabok. Był to rzeczywisty rządowy strażnik, którego odzienie nosił Świda.
Wódz tymczasem zlustrował swych łudzi, kazał trąbić odwrót. Puszcza rozstąpiła się przed gromadą zbrojnych, wpuściła ich do swego wnętrza. Za ostatnim zapadły gałęzie, kryjąc ślad wszelki. Po chwili gwarnego marszu Aleksander dogonił brata na czele. Był już przebrany. Chwilę szli w milczeniu.
— Jesteś strasznie zmęczony. Aleks! — ozwał się