Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wreszcie starszy. — Należy ci się długi wypoczynek i sen!
— Mniejsza o mnie! — mruknął. — Ważniejszy przedmiot zajmuje mnie w tej chwili. Czy pozwolisz, Kaziu, że odezwę się do ciebie, jak do brata, a nie jak do wodza!
— Mów!
— Otóż powiem ci szczerze, żeś popełnił dziś dwa kapitalne błędy.
Wódz podniósł na mówiącego piękne swe oczy: nie gniewne i nie obrażone, ale zdziwione, gotowe wyznać winę i naprawić ją.
— Co takiego? — spytał.
— Zabroniłeś zabrać amunicję i broń Moskalom.
— Ależ, bracie, to grabież wstrętna!
— To tylko konieczność naszego położenia. Czyś obejrzał strzelby naszych? Wybrali się na wojnę jak na obławę... z myśliwskiemi dubeltówkami panicze, ze skałkami ubożsi! Co warta taka broń w codziennem, gorącem użyciu... sam wiesz! Przy tem każdy przyniósł róg prochu i woreczek kul! Żebyś zajrzał do torb, po dzisiejszej potyczce, zobaczyłbyś pustkę! Co dalej będzie?
— Mają dla nas przygotowaną broń i amunicję!
— Kto, gdzie? Nie wiemy! Administracja jest wadliwą w najwyższym stopniu... nikt jej nie zna, oni się lękają pozoru, donosu, zdrady. My ich jeszcze szukać i naglić musimy... a tyczasem wróg może być jutro na karku... a my nie mamy garści prochu! I ty w takich okolicznościach zabraniasz zabrać wojenne karabiny i tysiące ładunków.
— Ty pójdziesz po proch! — szepnął Kazimierz.