Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Moskale nie znajdą nas tak prędko. Obóz jak warownia wśród błot. Jedyna droga... mało komu znana!
Aleksander ruszył ramionami. Zaczynał go gniew nurtować.
— Budujemy na optymistycznych przypuszczeniach, a za sobą siejemy błąd po błędzie! Może... to żadna racja... możeś dobrze zrobił, zabraniając dobijać Moskali, ja jednak uważam to za błąd i wielki błąd!
— Aleks! to nikczemność!
— Są szlachetności gorsze od podłości — wybuchnął. — Prawo wojenne jest nieubłagane i okrutne, bo takie być musi. Kto się przed niem wzdryga, temu miejsce dowodzić aniołom w niebie, a nie ludziom na ziemi. Powiedz: walczymy czy nie! Jeśli walka, to krew... precz z uczuciem i szlachetnością, bo tygrysów mamy przed sobą, a nie rycerzy! Ja nie nazywam bojem takiej wojny, jaką ty prowadzisz! Bierz jeńców, kiedy nie chcesz rzezi, ale nie zostawiaj za sobą setek ludzi żywych, ledwie draśniętych lub przywalonych trupami, którzy wstaną za chwilę, by się mścić. To nie będzie już ślepe żołdactwo, lecz będą wściekłe psy, co za każdą kroplę swej krwi wezmą pod batogami polskie życie! I ty im pozwalasz szkodzić?
— Nie mogę działać inaczej. Toby było straszną plamą powstania!
— To fałsz! Niktby cię nie potępił! Chcesz donkiszotować z Moskalami, winszuję! Ale ostrzegam cię, że mało znajdziesz naśladowców, a wielu wrogów! Bywaj zdrów!