Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Odchodzisz?
— Mam dosyć nierozsądnej wojny! Obejdziecie się beze mnie!
Był rozdrażniony, dziki, ponury. Bunt się w nim podnosił i opór. Kipiał. Cofnął się, skręcił wbok i, nie słuchając wołania Kazimierza zginął w gęstwinie.
Naczelnik popatrzał za nim żałośnie.
— Może ma słuszność! — szepnął do siebie. — Jam nie stworzony na wodza partyzanckiej wojny! Źle robię, a Bóg mi świadkiem, nie mogę inaczej!
Poszedł ze zwieszoną głową do obozu. Było mu dziwnie smutno bez brata.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A tam za nimi na grobli stosy Moskali poruszały się ciągle. Orzeźwieni chłodem nocy, ranni i zemdleni podnosili się powoli, nasłuchiwali nieufnie, rozglądali się trwożnie, oswabadzali się z pod koni i trupów i wstawali z trudnością bladzi, okrwawieni, poszarpani.
Księżyc wszedł biały, jasny na ten obraz.
W świetle jego ta grobla czarna, nastroszona ciałami ludzkiemi wyglądała przerażająco. Jak widmo człowiek się podnosił. Pełzł do rowu, do wody, ręką ranę cisnąc. Za nim wlokła się wstążka krwi coraz czarniejsza, posuwał się coraz wolniej, jęczał, charczał, potem upadał, dysząc. Wyciągał głowę ku wodzie, coś szeptał, przeklinał, język tężał, słowo zostawało na otwartych ustach. Ten już dalej nie pójdzie.
Obok niego inny, przywalony koniem szamotał się, wił, jedną ręką odpychał z piersi ciężar, zęby wpił bezmyślnie w szyję zwierzęcia, gryzł ją w bezsilnej rozpaczy. Chrapliwy, świszczący oddech dobywał się