Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pogrzeby czekają. Pogrzeby wszystkiego, co nam drogie.
Dziewczynka spuściła głowę. Czarne, smutne cienie majaczyły jej przed oczami. Była tak poważną i smutną, że aż pani Ordyńcowa przestała paplać.
Czaplica rozmowa kobiet uspokoiła potrosze.
Nie wierzył, by Władka kochała Świdę, którego ledwie znała; było to przypuszczenie zbyt nieprawdopodobne.
Młody człowiek nigdzie nie bywał, był hardy i dziki, skądby wziął śmiałość myśli o niej... a ona była dumną i zimną! Nie... był to koncept pani Ordyńcowej, dziwaczny i nierozsądny!
A zresztą — czegóż się lękał? — Świda powstaniec był w jego ręku: jedno podejrzenie — jedna niepewność — jedno spojrzenie i rumieniec Władki — a było po nim.
Czaplic szalał za wychowanką; biada zuchwalcowi, coby się ośmielił zabrać mu ten skarb, zamarzyć choćby o nim. Oddałby wszystko, własną krew raczej, niż ją.
Lecz uczucie swe Świda złożył w pewne ręce. Tajemnic swego serca nie zdradzała Władka — była skupioną i niezbadaną jak sfinks egipski. Zresztą może go nie kochała.
Wstawano od śniadania, gdy tętent się rozległ na dziedzińcu, w oknach mignął las pik kozackich, jak tuman otoczyli dom; pod gankiem starszyzna zsiadła z koni, w oddali gdzieś za dworem rozchodził się głuchy odgłos bębnów piechoty.
Pani Ordyńcowa poczęła krzyczeć z przestrachu. Władka spojrzała na opiekuna. Wstał żywo, blady