Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— W takim razie — ciągnął dalej Czaplic wzburzony — uchybił mocno wojewodzie i mnie. Jeżeli żartował wówczas, to przyznam, że był to czas i przedmiot wcale do tego niestosowny.
Ah, mon cher — wtrąciła pani Ordyniec — czyż można spodziewać się taktu i savoir vivre od takiego gbura. Dziwię się, że dla konceptu nie wydał was Moskalom. Toby było bardzo do niego podobne.
Władka pobladła. Zamigotały jej oczy jak na osobistą obrazę.
— Pani rzuca okropną potwarz na człowieka.Czy pani go zna gruntownie, że tak twierdzi stanowczo?
— O, znam go dużo mniej, niż ty, ma belle! — Pani Ordyniec śmiała się dwuznacznie.
— Zatem nic! — odparła Władka spokojnie. — Jam z nim wczoraj pierwszy raz rozmawiała i nie śmiałabym wydać sądu o charakterze...
— A o uczuciach? — przerwała dama.
Na to pytanie, rzucone żartobliwie, piękna ukochana Aleksandra podniosła wysoko swą złotą główkę.
— Uczucia pana Świdy pozna kraj cały, gdy przyjdzie dzień czynu i poświęcenia. Sądzę, że się go Polska nie powstydzi.
Mon Dieu, jak ty wszystko dramatyzujesz. Mnie się zdaje, że Polska, choć rodzaju żeńskiego, nie wypełnia całego serca jego... a może i twego.
— Nie są to czasy, pani, do osobistych uczuć i miłości. Tragicznie rzecz biorę, bo nie lekka komedja nam się gotuje i nie pora myśleć o weselu, gdy nas