Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Czaplic spojrzał i struchlał: Władka już tam była i bardzo łatwo mogła słyszeć rozmowę.
Ale pomimo pilnej obserwacji, żaden rys twarzy młodej dziewczyny nie zdradzał, że ją coś doleciało z za ściany.
Ukłonem poważnym, choć lekkim, powitała panią Ordyńcową i usiadła na swem miejscu.
Ale gadatliwa dama spostrzegła, że trafiła na przedmiot drażniący brata, a lubiła niesłychanie wyprowadzić go z zimnej powagi, w którą się drapował, niby w płaszcz olimpijski. Zwróciła się uśmiechnięta do panienki.
— Opowiadałam Dominikowi o twej wczorajszej wizycie, droga Władko — zaczęła słodziutkim tonem. — Jest to fakt tak niesłychany, że prawie weń wierzyć nie chciał.
Dziewczyna spojrzała na opiekuna jasno, spokojnie, bez cienia zakłopotania.
— Rzeczywiście, pan Świda pierwszy raz był tutaj. Miał interes do mnie.
— Do pani?
— Tak. Przyjechał po sztandar dla partji.
— Po sztandar? Jakto, więc poszedł do powstania?
— Tak, poszedł na stanowisko — odparła poważnie.
— To być nie może. Słyszałem wyraźnie wczoraj w nocy, jak lżył sprawę, wydrwiwał powstanie i odpowiedział stanowczo, że mieszać się do ruchu nie będzie.
Władka ruszyła brwiami, ale nie raczyła odpowiedzieć.