Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

doku zawsze, nienasycony nigdy, choć obcował z nią lat tyle.
— Ją stracić — zamruczał ponuro — nigdy! Lepiej wszystko, co posiadam, nędzarzem zostać, ale ją zachować! Spaliłbym Graby, gdyby mi one ją zabrały, a człowieka, coby stanął między nią i mną, zgniótłbym na proch, zdruzgotał, zniszczył! Ot tak! Ona moja!
Pręt trzymany pękł mu w dłoni. Wyrzucił go na dziedziniec, oparł się o okno, ścisnął głowę rękami. Myślał nad sposobami pogodzenia z sobą wszystkiego. Fakty tłoczyły go, rzeczywistość i szatan gnały naprzód, minuty biegły, coraz bliżej nadchodziła ta, w której miał wydać partję.
Nie czuł wyrzutów, bał się tylko Władki. Syczał mu w uszach wstręt i pogarda, z jaką wymawiała wyraz: zdrada!
Mon cher Dominique! — przerwał mu zadumę wcale inny głos i wcale inną postać, niż marzoną, miał przed sobą, gdy podniósł głowę.
Była to kobieta lat czterdziestu, bardzo strojna, wbrew żałobie patrjotycznej, wykrygowana w monstrualnej krynolinie, o twarzy okrągłej, różowej, uśmiechniętej, chcącej uchodzić za młodziutką.
Niestety, było to trudno. Bielidło i róż mogły w błąd wprowadzić chyba dzikiego; Europejczyk widział pod niem piegi, zmarszczki i zgrubiałą płeć niemłodej osoby. Nadomiar nieszczęścia formy jejmości nie były piętnastoletnie.
Tak wyglądała siostra starsza pana Czaplica, pani pułkownikowa Ordyńcowa.
Kto był pan pułkownik Ordyniec, czy żył jeszcze