Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ziemi, gdzie będzie za dni lub tygodni kilka tylu rannych, tyle sierot i tylu biedaków bez dachu. Nie godzi się myśleć o swem bezpieczeństwie wtedy, a tem mniej o fortunie! To byłaby zdrada, panie Czaplic, a nie mogę wam wyrazić, co za wstręt i zgrozę ten sam wyraz we mnie budzi!
Twarz słuchającego pobladła; spuścił oczy ku ziemi pod głębokiem spojrzeniem dzieweczki, potem się zasępił. Postanowienie to było mu okropnie nie na rękę, gmatwało plany, trwożyło go.
— Ależ pani powinna wyjechać! — zawołał prawie gwałtownie.
Podniosła czoło, spojrzała mu w same oczy.
— Powinnam... — powtórzyła z przyciskiem — pan mi to mówi po mojej odpowiedzi?...
— Pani tu zostać nie może! — nalegał uparcie.
— Tu? W Sterdyniu zatem! Pan się lęka dla siebie mego patrjotyzmu! O i owszem, stąd mogę wyjechać! Przed rokiem skończyłam lat dwadzieścia, prawo zwalnia pana z opieki. Wyjadę do moich Grabów.
Czaplic na ten zwrot niespodziewany oniemiał z przerażenia. Czego się bał: czy żeby nie przeczuła zdrady, czy że upadł w jej opinji, czy znieść nie mógł myśli wyjazdu ze Sterdynia tej, której widok napełniał go jakąś skrytą rozkoszą. Dość, że głosu mu zabrakło i ledwie się zdobył na jąkaną odpowiedź:
— Pani... pani mi tego ciosu nie zada!
— Nie — odparła, niknąć mu z oczu w sieni domu — nie, jeśli pan nie wznowi nigdy dzisiejszej rozmowy!
Poszedł za nią, ciągniony czarem, chciwy jej wi-