Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

arabczyk wyrywał się i skakał, pomimo to stary zdołał w przelocie rzucić panu posępne spojrzenie.
Można przysiąc, że go uraczył w myśli nieładnym epitetem.
— Wracając do rzeczy — zaczęła Władka — pan uważa obecność moją tu za niepotrzebną w tych czasach?
— Za niebezpieczną — poprawił. — Jesteś pani bogata, kochasz kraj i zapytana wyznasz to w oczy każdemu! Teraz to wystarcza, by się dostać pod sąd, stracić fortunę i być wysłaną. Tymczasem nie koniec na tem. Tej nocy wzięłaś pani czynny udział w powstaniu; podobny wypadek może się jeszcze przytrafić, i dość jednego słowa, doniesienia naprzykład takiego Makarewicza, by panią zgubić i potępić.
— Pan źle wybiera przykłady. Makarewicz mnie nie zdradzi.
— Może być, choć za nikogo ręczyć nie trzeba. Krótko mówiąc, będę bardzo szczęśliwy, gdy potrafię namówić panią na wyjazd zagranicę z moją siostrą. Niech burza, co się sroży, obedrze mnie ze wszyskiego, szczęśliwy będę, jeśli wzamian pani pozostanie nietkniętą.
Nowe, ogniste spojrzenie zakończyło tyradę.
Władka długo szła, milcząc i chmurnie patrząc na pałac sterdyński przed sobą. Zatrzymała się na ganku.
— Dziękuję panu raz jeszcze za troskliwość! Rozumiem ją i oceniam, lecz dziwić pana nie powinno, że odmawiam. W burzy, co się sroży, wśród walczących i cierpiących znajdzie się obowiązek i dla słabej dziewczyny! Nie godzi się uchodzić nikomu z