Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy pani pozwoli sobie zrobić pewną propozycję? — ozwał się po chwili trochę zakłopotany.
— Słucham.
— Trochę to nagle i bez przygotowania wyglądać będzie, ale myśl tę noszę oddawna i korzystam z pierwszej sposobności, by ją pani przedstawić!
— Słucham pana! — powtórzyła.
— Oto, chciałbym bardzo prosić panią o wyjazd czasowy z tych stron. Paszport zagraniczny dostanę natychmiast; siostra moja chce lato spędzić w Ems, czy nad morzem. Czy pani nie zgodziłaby się jej towarzyszyć?
— Dlaczego? — spytała krótko.
— Oh, dla bardzo wielu przyczyn. Chwila, którą przeżywamy, jest tak pełną niebezpieczeństw, trwogi, niepokoju, tyle strasznych, krwawych wypadków i klęsk się gotuje, że nie mogę się pogodzić z myślą, by pani na nie tak zbliska była narażoną, lub patrzeć na to miała. Zresztą obowiązkiem mym jest usuwać od pani wszelką przykrość, przysiągłem to ojcu memu i dotąd, o ile mi sił starczyło, dochowywałem przysięgi. Wszak mi pani pod tym względem nic nie może zarzucić.
— O nie! Przeciwnie, dziękuję panu za tyloletnie starania i trudy z mego powodu.
— Myli się pani. Trudów nie czułem, bo sposobność służenia wam szczęściem mi była!
Głos pana Czaplica ścichł przy ostatnich słowach. Spojrzał gorąco na wychowanicę. Zmarszczyła czoło, cień niezadowolenia przesunął się po twarzy.
Makarewicz w tejże chwili wymijał ich. Konik