Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Sama, ze mną! Pani Ordyńcowa się bała, a służbie nie ufaliśmy pałacowej.
— Partję zostawiliście na miejscu?
— A jużci.
— Nie spotkaliście nikogo?
— A kogóż mieliśmy spotkać?
Pan Dominik sam tego nie wiedział. Typowo litewska odpowiedź strażnika uspokoiła go.
— To dobrze. Daj mi to, co niesiesz, a weź mego konia i odprowadź do stajni.
Makarewicz się skłonił i spełnił rozkaz.
Na ustach jego, gdy patrzał za Czaplicem, był drwiący, złośliwy uśmieszek. Stary miał swe wybitne sympatje i antypatje, dokładne odbicie gustów Władki. Ona była niezbadaną jak sfinks, on skryty i sprytny jak kapłan jakiego tajemniczego bóstwa.
Dziewczynka na odgłos innych kroków tuż za sobą, obejrzała się powoli i powitała opiekuna lekkim ukłonem. W obu rękach trzymała kwiaty.
— Naraziłem panią na utrudzenie, — zaczął, wpatrując się w nią z widocznem upodobaniem.
— Bynajmniej, jestem panu bardzo wdzięczna za polecenie, — odparła półgłosem.
Makarewicz jednak dosłyszał, bo się znowu uśmiechnął, ale tym razem radośnie i serdecznie.
Myśli swych jednak nie zakomunikował głośno; i nie opowiedział, co go tak cieszyło. Rozmowa się urwała, ale pana Czaplica nie zrażały lakoniczne odpowiedzi, szedł wytrwale obok niej i namyślał się. Pragnął jej coś powiedzieć i układał najdogodniejsze zwroty.